Kwietnia 16 2024 10:35:45
Nawigacja
· Strona główna
· FAQ
· Kontakt
· Galeria zdjęć
· Szukaj
NASZA HISTORIA
· Symbole gminy
· Miejscowości
· Sławne rody
· Szkoły
· Biogramy
· Powstańcy Wielkopolscy
· II wojna światowa
· Kroniki
· Kościoły
· Cmentarze
· Dwory i pałace
· Utwory literackie
· Źródła historyczne
· Z prasy
· Opracowania
· Dla genealogów
· Czas, czy ludzie?
· Nadesłane
· Z domowego albumu
· Ciekawostki
· Kalendarium
· Słowniczek
ZAJRZYJ NA


Śniadanie u Dąbrowskiego.


Franciszek Morawski
Śniadanie u Dąbrowskiego.
(wyjątek z moich wspomnień)

Jan Henryk Dąbrowski znanym jest dotąd jedynie z swoich czynów wojennych, nikt go nam jeszcze nie wystawił w jego codziennem pożyciu. Wkrótce, i bardzo wkrótce przyjdzie czas, gdzie już nie będzie tych, co go zaznali, rzućmy więc choć kilka rysów tego obrazu, który już blednieje w pamięci, a który najdalszym nawet rodu naszego potomkom miłym być może.

Dnia jednego po paradzie wojskowej w Warszawie, która co dzień za w. księcia na saskim odbywała się placu, rzekł Dąbrowski do nas kilku bliżej stojących: "Chłopcy, pójdźcie do mnie na śniadanie; wybyście woleli pobiedz do Szowota, ale nie, trzeba i starego odwiedzić i pogawędzić razem. Dam wam śledzi, sera i wódki. Wszakże i tego nie zawsze bywało w obozie." Chętni wezwaniu poszliśmy za nim; ale nimeśmy doszli do poczty, gdzie wówczas na pierwszem piętrze mieszkał, już po drodze odznaczył się kilku rysami, jemu tylko właściwemi.

Księgarz Zawadzki miał wówczas sklep swój przy pałacu Stanisława Potockiego, przechodząc więc obok niego, wstąpił, popytał o różne dzieła nowo wyszłe, rozpowiadał różne anegdoty o dawnych księgarzach naszych, tak stałych jak i wózkowych, a nakoniec kazał sobie podać siedm dzieł wojskowych, każde innej treści, i siedm egzemplarzy życia Czarneckiego. Nie dziwiły nas pierwsze siedm dzieł wojskowych, bo każdy z nas wiedział jak lubił czytać dzieła tego rodzaju, lecz pojąć nie mogliśmy tych siedmiu Czarneckich. Zdziwienie nasze bawiło go nie mało, rzekł więc po kilku chwilach: "Panie Zawadzki, tych panów jest siedmiu, dla każdego więc jedno dzieło militarne i dla każdego jeden Czarnecki. Odeszlij im to do ich mieszkania, ja za każdego ręczę, lecz tylko do 1-go przyszłego miesiąca. Odbierają żołd wtenczas, niechże zapłacą." I odwróciwszy się do nas, rzeki: "Chłopcy, effectivement wy musicie czytać i kampanie Fryderyka i marszałka de Saxe i Guiberta i tylu innych, ale nadewszystko Czarneckiego. Czarnecki i 30-letnia wojna nie odstępowały mnie nigdy w bojach. Wielkimi wodzami byli zapewne Zamojski, Chodkiewicz; ale podług mnie pierwszym hetmanem i takim właśnie, jakiegobyśmy najbardziej potrzebowali, był Czarnecki. Wielu z naszych mędrków zowie go tylko szczęśliwym partyzantem, ale przyjdzie czas, gdzie mu wymierzą sprawiedliwość. Trudnaż to rzecz ta sprawiedliwość na świecie, nie dość być wielkim, trzeba być uznanym za niego."

Wyszedłszy z księgarni, postępowaliśmy za nim zwolna; mówię zwolna, bo zawsze było trzeba coś poprawiać w jego toalecie, która do najnieszczęśliwszych należała; to ostroga się odpięła, to szarfa nazbyt opadła, to pióro groziło upadkiem, jeden tylko pałasz jakby z nim zrodzony, trzymał się dzielnie znajomego sobie boku, a jeżeli czasem jęknął po bruku, to jakby z żalu po tej kurcie, której już nie widział przy sobie.

Byliśmy już prawie na wchodzie do mieszkania Dąbrowskiego, kiedy nagle ujrzeliśmy idącą ku nam poważną matronę i prześliczną obok córę. Udawały się zapewne na przechadzkę do Saskiego ogrodu. Wszystkich nas uderzyła piękność tak nadzwyczajna, a gdy jeden z naszych dla krótkiego wzroku chcąc bliżej w tak cudowne wpatrzyć się oblicze, zajrzał nieco pod kapelusz słoniący jej wdzięki, kraśna dziewica przybrawszy się nagle w surową dostojność takim go powitała marsem, że się aż cofnąć musiał. Stary nasz wódz uśmiał się serdecznie i rzekł: "Dobrze ci tak! Nieprawdaż, dodał, że nasze Polki mają coś właściwego sobie, jakąś godność wrodzoną, której nie łatwo zaimponować, każda z nich zda się mówić: a co mi zrobisz! Adjutanciki moje kiedy tylko mogły wybierały mi zawsze na główną kwaterę w marszu wioseczkę, gdzie zdala widać było przy dworcu kilka topoli włoskich, gdyż zawsze się trafiło, że tam był fortepianik i panienki. Otóż to w takich drewnianych dworcach, w których tylko sąsiedzka bywała szlachta a z których przez cale życie nie wyjeżdżano, chyba na imieniny jakie, święta lub odpusty, w takich, mówię, dworcach zdarzało mi się często bardzo spotkać panienkę tak zgrabną, tak pełną godności i gracyi, tak mile naturalną i tak skromnie lecz gustownie przybraną, jak gdyby wśród najpiękniejszego, jak to mówią, świata wychowaną była. Często dziewice podobne nie miały guwernantek i przez matki tylko kształcone były; matki dobre gosposie, poczciwe kobiety, zabite Polki, ale najmniej powołane do podobnego wychowania córek. Jak to być mogło? jak się to stało? nigdy pojąć nie mogłem. Zdaje się. że natura już im to nadała, a trat szczególny, instynkt, takt wrodzony rozwinął i dopełnił. Tem bardziej się dziwiłem, że takich zjawisk tylko w Polsce dostrzegłem. Ale co dziwniejszego jeszcze, że w żadnem piśmie mówiącem o kobietach, w żadnym romansie, poezyi naszej, nie znalazłem tych odrębnych rysów, które same tylko Polki cechują, a przecież jest w nich coś innego zupełnie, jakiś w mowie, ruchu, spojrzeniu wyraz narodowy, przebijający się nawet przez francuzką salonową ogładę, jakiś wdzięk udzielny, który wszyscy widzimy, czujemy, kochamy, a przecież nikt go nam dotąd wytłumaczyć nie umiał. Pojąć Polki, jest to pojąć większą połowę narodu. Póki nie pochwycą ich znamion charakterystycznych, póty nie będziemy mieli poezyi narodowej. Będą to ideały niemieckie, francuzkie, ale nie Polki."

Tu podciągnąwszy nieco zbyt szerokie szarawary, wszedł na wschody i wkrótce ujrzeliśmy się w pierwszym czyli służbowym jego salonie, gdzie zastaliśmy starych dwóch wąsali po cywilnemu ubranych i oczekujących na niego. Jeden z nich był stary żołnierz, kaleka, drugi zdawał się być wyższej niegdyś rangi wojskowym.
Zwrócił się ku pierwszemu i taka między nimi powstała rozmowa.
— Kto ty jesteś?
— A ja z panem jednorałem różne landy deptał.
— Gdzieś był?
— Najprzód, jak mnie od cesarskich zagarnęli, byłem u Francuza i zaraz biliśmy się tam... gdzie to... ale to człowiek już tych italskich przezwisk spamiętać nie może... hm... tam, gdzie to żubra zabito.
— Jak to? Żubra? W batalii żubra?
— Tak jest, JWy Jednorale, żubra.
— Ale zwaryowałeś, kochanku, gdzie żubry we Włoszech i któżby je w czasie bitwy gonił? — Wreszcie, uderzywszy się w czoło i głośno rozśmiawszy, dodał: — Zapewne, gdzie jenerał Joubert zginął.
— Tak jest, żubr, JWy Jenerale.
— No i cóż dalej, mój Żubrze?
— Potem do legionów nas transportowali i służyłem za naszych.
— W czyjej kompanii?
— Poplewskiego, JWy Jenerale.
— Poplewskiego?
— Tak jest, tego, co go to pod Trebią zagarnęli, jak Francuz zbankrutował.
— I czegóż ty chcesz, mój kochanku, zapewne pensyi? Trudno teraz o nią, zwłaszcza dla legionisty.
— Jużci, żeby dali, toby człowiek przyjął, aleć mogę się i obejść jeszcze bez niej. Mam przy zięciu przytułek, a na tabakę toć jakoś się zarobi. Ja tylko chciałem pana Jednorała zobaczyć i, Bogu dzięki, jeszcze nam dobrze wygląda. (Tu obejrzał się ku drzwiom, czy kto nie podsłuchuje.) Może też, panie Jednorale, będzie kiedyś jaka zrywka, ruchawka, to stary Wawrzyn zawsze gotów do wojaczki.
— Jużci, że będzie, to będzie kiedyś, ale naprzód cicho o tem, a potem już my podobno tego obaj nie doczekamy, mój Wawrzynie, Bóg ci zapłać, mój stary, żeś mię odwiedził, masz tu talarka, idź do domu, a jak będziesz w prawdziwej biedzie, to przyjdź do mnie.
Pocałował go żołnierz w kolano i wyszedł szczęśliwy.
— A Waćpan czego chcesz? — zapytał Dąbrowski drugiego.
Ten, zamiast odpowiedzi, cało-arkuszową podał suplikę. Rzucił Dąbrowski wzrok na podpis i papier.
— Waćpan — rzecze — chcesz pensyi?
— Tak jest, panie Generale, ojcze nas biedaków!
— Otóż z tego nic nie będzie. Byłeś złym kapitanem, złym ubiorczym, złym komendantem placu, złym dozorcą lazaretu. Bądź kontent, że się na dymisyi skończyło. Ani słowa za tobą nie powiem, nic nie dostaniesz.
— Jakto, panie Generale! Ja, co 30 lat ojczyźnie służyłem!
— Właśnie dla tego, że jej 30 lat służyłeś! Cóż ci ta ojczyzna zrobiła, abyś przez tyle lat ją krzywdził, brał płacę, a tak niepoczciwie się jej odwdzięczał. Bądź zdrów i proszę mię więcej nie nachodzić.

Zostaliśmy więc sami, przyniesiono zapowiedziane śniadanie, lecz z dodatkiem hultajskiego bigosu i barszczu w filiżankach.
— Jakże, czy dobry barszczyk? — zapytał Dąbrowski, wypiwszy swoją czarkę. Nie zawsze on tak smakował. Przypominam sobie, jak będąc w Medyolanie, zaprosiłem na wielki obiad najznakomitszych Włochów. Chciałem ich ukarać za niektóre figle, które nam płatali; mając więc kucharza, starego Polonusa, same im polskie potrawy przyrządzić kazałem a obiad umyślnie spóźniać, aby tem gorliwiej potem zajadali. Krzywili się z początku moi goście, ale częścią z głodu, częścią polską zmuszeni przynuką, żadnej nie opuszczali potrawy. Nie doszliśmy jeszcze połowy obiadu, kiedy jedni kręcić się, drudzy blednieć zaczynają, a nie czekając końca, wszyscy chwytają się za żołądki i uciekają jak szaleni Co my się też wtenczas, z Redlem i Pokoszem naśmiali! Stawamy przy drzwiach, zwracamy, prosimy, błagamy, gdzie tam! ani odwołać, ani uprosić podobna. Chorowało to wszystko przez kilka dni i myślało, że potrute. Przez cale trzy miesiące o polskim tylko obiedzie rozprawiano w Medyolanie, dodając: barbara genie! barbara gente! Mówią, że i Suwarów zrobił im coś podobnego, ale czy prawda, nie wiem.

Tu przeszedłszy się kilka razy około okrągłego stołu i spojrzawszy na butelkę gdańskiej wódki, rzecze:
— Szkoda, że temu staremu żołnierzowi nie kazałem dać choć kieliszek. Zabawiali mię oni nieraz ci żołnierze nasi, nie umiejący ani słowa po włosku. Idąc raz przez ulicę, widzę stojących naszych dwóch w sklepiku i o wódkę się pytających, ale nie podobna się porozumieć z Włochem, Różne im rzeczy wynosi, podaje, nigdy to, czego żądają" aż nareszcie po długiej umowie, znakach, migach, przynosi im wódkę. Zaledwie zawąchnęli, każą sobie nalewać, pytając, jak to się po włosku nazywa, na co Włoch: Aquavita. No patrz, Jaśku, rzecze jeden do drugiego, Jakto głupie Włoszyska naszą okowitę przezwały! Dobre to były chłopaki a zwłaszcza kiedy jeść co miały; ale broń Boże niedostatku, bili się wprawdzie zawsze dobrze, ale też i mruczeli. Pamiętam jak raz jechałem wzdłuż maszerujących batalionów. Witano mnie jak zwykle moim mazurkiem; przecież gdy wszyscy śpiewali: za twoim przewodem złączym się z narodem, jeden wisus Krakowiak ozwał się: za twoim przewodem wszyscy pomrzem głodem, i nuż za nim drudzy powtarzać i całemi to śpiewać batalionami. Udawałem, że nie słyszę, konia puściłem w galop, a tymczasem zaczęła się bitwa, po której znowu wszystkiego było dostatkiem.

Wszczęła się rozmowa o kampanii 1800 r. Przypominano różne jej szczegóły, zaciętość Raszyna, bohaterską obronę Sandomirza, śmierć Lubomirskiego, gdy wtem jeden z naszych przywiódł na pamięć radę wojenną w starym Modlinie po opuszczeniu Warszawy, gdzie Dąbrowski te tylko rzekł słowa: "moją radą oni do nas my do nich" i wszystkich na swoją stronę przyciągnął i całą stworzył kampanią — Wszystko to prawda — rzecze Dąbrowski — ale bez wzięcia mostu pod Górą nicby z mego planu nie było. Siemiątkowski powziął pierwszy i to niezmiernie zręcznie wiadomość o niedokończeniu mostu, a Sokolnicki, któremu o tem doniósł, zrozumiał, że tu o każdą minutę chodzi. Ruszył więc natychmiast, zdobył szaniec przedmostowy i przeszkodził przejściu nieprzyjaciela na prawy brzeg Wisły, na którym jedynie działać mogliśmy; inny jenerał byłby się namyślał, raportował, pytał, lękał odpowiedzialności; on doniósł, że poszedł, a drugi raz, że zwyciężył. Dziwnym losem, tak zręcznego jak Siemiątkowski i tak spiesznie stanowczego jak Sokolnicki trzeba było w tem zdarzeniu, i obaj się znaleźli. Ale co do całej kampanii, powiem wam, czego może ani się domyślacie, że rezultata jej byłyby dla kraju daleko ważniejsze, gdyby jeden człowiek nie był wszystkiego zepsuł. Przykro mi mówić o tem, gdyż jako żołnierz był najmężniejszym, jako Polak najgorliwszym, a jako człowiek najpoczciwszym, najszlachetniejszym; was zwłaszcza hałaśne młodziki trzymał w ryzie i porządku. Tym człowiekiem był jenerał Fiszer, ówczesny szef sztabu głównego — tak jest Fiszer.

Tu uchylił drzwi do głównego salonu i zawołał:
— Basiu! Każ mi przynieść tę mapę, co na samym wierzchu u mnie leży, zaraz pod wierszami Molskiego.
Przyniesiono bezzwłocznie, a Dąbrowski rozłożywszy ją. na stole, tak dalej mówił:
— Patrzcie, jak daleko Kamiński i Rożniecki byli się już posunęli w Galicyi, patrzcie, gdzie już za Lwowem byli! Otóż ten cały kraj byłby przyłączony do Księstwa Warszawskiego, gdyż w skutku układów późniejszych wszystko, co przez nasze wojsko zajętem było, do nas należeć miało. Nie było tak gwałtownego powodu do ściągania ztamtąd całej naszej jazdy, ale na nieszczęście, Fiszer wyzdrowiał z rany otrzymanej pod Raszynem, właśnie w tej chwili, gdzie Szaurot zbliżał się od Warszawy, ku obsadzonemu przez nas Sandomirzowi. Przeląkł się tak rozległego działania naszego wojska, i mimo że Ferdynand, zaczynający się dopiero cofać od Warszawy, dalekim jeszcze był od przechodzenia na prawy brzeg Wisły pod Wisłoką, mimo że korpus Galicyna, żółwim wprawdzie krokiem, zawsze przecież ku osłonie naszego lewego skrzydła postępował, mimo nakoniec wielkich zwycięztw Napoleona, które spowodowały arcyksięcia do spiesznego i koniecznego łączenia się z główną armią austryacką, i zkąd nigdy wielkiego postępu Ferdynanda na prawym brzegu Wisły lękać się nie wypadało, przecież Fiszer wpływem swoim tyle dokazał, że całą jazdę ściągnięto aż z za Lwowa ku Wiśle; i tak, gdy nadszedł pokój, nie mogliśmy już tego otrzymać, cośmy sami opuścili. Pytam się teraz, gdybyśmy nie byli tyle piechoty i jazdy zamykali niepotrzebnie w Sandomirzu, który cofający się na gwałt nieprzyjaciel po krótkiem zajęciu musiałby był opuścić; gdybyśmy byli mieli San i Wisłę, po naszej lewej Galicyna, a całą jazdę w okolicach Lwowa zebraną, zagrażającą tak okropnie cofającemu się nieprzyjacielowi, byłżeby arcyksiążę wdawał się w tę bitwę nad Sanem również dla niego jak dla nas niepotrzebną, niekorzystną? Jakże to daleko ważniejsze skutki byłyby dalszych naszych operacyi wojennych! Gdybym ja był wówczas w Trześni, nigdybym tego nie był dopuścił. Wiem ja zawczasu, że niejeden okrzyczy się przeciw rozdwojeniu siły zbrojnej, lecz w tem położeniu rzeczy, jakie wówczas było, słuszność na mojej byłaby stronie.

Kilka chwil jeszcze mówiono o różnych czynach waleczności, w tejże wojnie, to o zręcznem ukradzeniu nocnem nieprzyjacielskiego jenerała całem zasłonionego wojskiem, to o owej markietance 2-go pułku piechoty, co z bronią w ręku szturmując z innymi do Zamościa, w obec wojska krzyżem wojskowym ozdobioną została, to nakoniec i o owym woltyżerze polskim, co za pozwoleniem wodza naczelnego przeprawił się przebrany za Wisłę, i tak dobrze wnęcił się do armii austryackiej, że nawet za masztalerza do arcyksięcia przystawszy, wszystko przejrzał, policzył i już dziesiątego dnia z najdokładniejszym raportem o sile i ruchu nieprzyjaciela stawił się przed Poniatowskim. Przytaczano wreszcie tyle dowodów męztwa, tyle wyliczano zwycięztw, iż Dąbrowski rzekł nakoniec:
— Wszystko to prawda, moi panowie, biliście się walecznie, więcej może nawet niż kiedykolwiek rozwinęliście życia narodowego, przecież mojem zdaniem nadto cokolwiek rozgłaszaliśmy nasze tryumfy. Mimo wszystkich naszych wysileń i tylu pięknych czynów nie byłby tak łatwo i spiesznie nieprzyjaciel ustąpił. Cofnął się on zupełnie, ale najwięcej w skutku bitew Ratyzbony i Dunaju. Był tu onegdaj u mnie Niemcewicz i czytał mi bajkę swoją: Gęś i osieł, w której i rodzaj tej wojny i naszą przesadzoną chwalbę odmalował. Muszę go o nią prosić, dla pokazania jej wam. Wojna ta będzie sławną, ale nie z samego męztwa i zapału, bo nie raz już na świecie bito się tak walecznie, nie z planu, bo i ten w sobie nic tak bardzo oryginalnego nie miał, ale z tego umiarkowania wodza nieprzyjacielskiego, i obchodzenia się jego wojska z mieszkańcami, które do najrzadszych zjawisk należą. Żałuję bardzo, że nie znam osobiście arcyksięcia, musi to być najszlachetniejsza dusza. Ten tylko co był zdolny tak śmiałego, godnego i prawdziwie książęcego czynu pod Ulmem, ten tylko mógł się zdobyć u nas na tak piękne umiarkowanie. Mamy wieńce obywatelskie, wojskowe, nie mamy odpowiedniego takiej sławie. Byłby to laur europejski, laur ludzkości. Szczęściem jest, że nie tak łatwo ginie pamięć czynów pięknych. Zapytajcie naprzykład tu w Warszawie każdego mieszkańca, każdą przekupkę, dorożkarza, co wam powie o Kellerze. Jakąż on godnością w oczach moich jaśnieje wśród tego rozhukanego na żydów pospólstwa w czasie procesyi Bożego Ciała! Jakże to trzeba było być ludzkim, szlachetnym, cnotliwym, aby słowa jednych ust i w takiej chwili wyrzeczone, tyle miały potęgi! Nie wiem, jakby Żandr a nawet ktoś wyższy wyszedł na miejscu Kellera.

Wspomnienie czynu arcyksięcia pod Ulmem naprowadziło nas naturalnie na rozmowę o honorze wojskowym, kiedy w tem drzwi się otworzyły i wszedł Wybicki. Po zwykłem powitaniu — O czemże to mówicie? — zapytał. — O honorze, — odrzekł Dąbrowski. Właśnie jeden z tych panów utrzymuje, że ani Grecy, ani Rzymianie nie mieli naszego wyobrażenia honoru, a przecież tak wielkiem wsławili się poświęceniam. Musi to być przecież coś wziętego z natury ludzkiej, kiedy tak szeroko, tak potężnie i tak trwale panuje. Pięknaż to gwiazda tak uroczym przyświecająca blaskiem wiekom rycerstwa. Wreszcie moi panowie, ileż to ludzi znamy, którzy wszystko w burzy życia stracili, cnotę, religią, moralność, a przecież honor ich jeszcze jakkolwiek na lepszej utrzymuje drodze. Czemuż im odejmować tę ostatnią deseczkę ratunku? Wreszcie, któż wie czy teraz właśnie nie jest on najpotrzebniejszy, odkąd wszędzie tak sprawiedliwie równość w obliczu prawa zaprowadzają. Pan Wybicki i stróż jego, w twarz uderzeni, równą i tąż samą od prawa zyskują satysfakcyą, przecież nie jest w nich równem zupełnie uczucie obrazy, które zawsze w wykształconym człowieku silniejszem będzie. Otóż w takich razach honor znajduje się tą drogą, która dopełni tego czemu prawo nie wystarcza, i wystarczać nie może.
— Wszystko to pięknie - rzekł Wybicki; powiem wam przecież, żem i ja raz z jednym proboszczem mówił o honorze. Nie mógł on nigdy pojąć tego, jak mówił, nowo wymarzonego uczucia, którego śladu ani w starym, ani w nowym testamencie nie znalazł. Utrzymywał on, że ludzie zawsze popsują to, co Bóg zrobił, i tak Bóg stworzył wino i cnotę, a oni honor i piwo. Jedno jest niezrozumiałym, a drugie niemieckim mętem.

Śmialiśmy się serdecznie z tak trafnego porównania poczciwego proboszcza, gdy Dąbrowski z założonemi w tył chodząc rękami, stanął nagle i tak się odezwał: "Najdziwniejsze w tej mierze zdarzenie zaszło u mnie w legionach. Miałem dwóch oficerów w jednym batalionie razem służących, którzy bez siebie żyć nie mogli. Razem zawsze mieszkali, na wszelkich przechadzkach, zabawach, nigdy nie widziano jednego bez drugiego. Gdy jeden z nich na niebezpieczne stanowisko lub wyprawę był wysłanym, trzeba było i drugiemu zezwolić na dzielenie z nim niebezpieczeństwa. W bitwach z oka prawie jeden drugiego nie spuszczał, tak iż przyjaźń ich stała się niejako przysłowiem w legionach. Raz nawet w pewnej bitwie obaj ranni byli i obaj w prawe ramiona, jak gdyby niebo samo podobnem obudwóch znamieniem nacechować chciało. Zresztą byli to młodzieńcy najuczciwsi, najszlachetniejsi i sławnie waleczni. Przyjaźń tak gorąca i niezmienna trwała przez lat wiele i nikt nie pomyślał nawet, aby kiedy zakłócić się mogła. Zakłóciła się przecie. Dnia pewnego przed świtem przychodzą obaj do jednego z oficerów z prośbą, ażeby im w rozprawie honorowej, w której jeden z nich musi umrzeć koniecznie — służył za świadka. Ten wziąwszy to naturalnie za żart ułożony, wzajemnym też odpłacał im żartem. Gdy jednak w ciągu dni następnych z tąż samą zawsze i coraz żywszą powracali próbą, silnem naleganiem o istocie rzeczy przekonany, wszelkich do zgodzenia ich wzywał sposobów, lecz wszystko nadaremnie. Tem trudniejszem było ich pojednanie, że mimo próźb, błagań i gorących zaklęć, żaden przyczyny sporu wyjawić nie chciał. Lecz co najdziwniejszego w tym względzie, że nie mogąc między swymi towarzyszami broni skłonić żadnego do przyjęcia w tak smutnem i nadzwyczajnem zdarzeniu roli świadka, ciągle jeszcze przez miesiąc cały aż do ostatecznego rozstrzygnięcia tej sprawy razem mieszkali, razem wszędzie chodzili i czulszą jeszcze niż dawniej zdali się kochać przyjaźnią, jak gdyby myśl tak bliskiego i straszliwego rozdziału wzmogła jeszcze siłę ich przywiązania i rzewność troski. Nadszedł nakoniec dzień stanowczy, gdzie w towarzystwie uproszonego przez nich cudzoziemca z zachodzącem już słońcem udali się nad rzekę. Długo i długo jeszcze w niejakiem od świadka oddaleniu rozmawiali z sobą. Nie było tam widać żadnej oznaki skarg, wyrzutów, żadnego uniesienia, zapału. Niekiedy tylko czułe ściśnienie ręki i łza w oku błyszcząca tkliwszą ich rozmowy zaświadczały rzewność. Po silnym wreszcie i długim uścisku wziął jeden z nich dwie drobne słomki, jednę krótszą, drugą dłuższą, i wyrównawszy ich końce nad dłoń wystające, podał drugiemu do wyboru. Starszy nieco wiekiem wybierał i wybrał trafem dłuższą, która była wyrokiem śmierci. Straszliwa zwykle uroczystość chwili podobnej okropniejszą jeszcze nasiąkła tragicznością przez ten charakter nadzwyczajności, który odtąd przybrali na siebie. Żadna łza — żaden wyraz żalu — żadna zmiana twarzy — jakaś zimna, rozdzierająca rezygnacya — dziwna, trupia, nieznośna spokojność, jakaś niepojęta wiara w konieczność śmierci, władały nimi jedynie. Słowa nawet jednego nie rzekli do siebie. Mający umrzeć zdejmował z siebie szaty, a gdy zdał się niecierpliwić oporem niektórych części ubioru, drugi mu do ich zdjęcia dopomagał, szukał nawet okiem największej przy nadbrzeżu głębi i tę mu wskazał z daleka. Rozebrał się nakoniec pierwszy, stanął nad brzegiem i raz jeszcze spojrzawszy po świecie, długi i żałosny wzrok wrył w przyjaciela, kiedy nagle dał się słyszeć krzyk nadbiegających z miasta oficerów. Rzucili się sobie wzajem na szyję, oderwał się starszy, wskoczył w rzekę i zniknął.

Nie przeżył drugi po nim i miesiąca jednego nawet. Ranka jednego znaleziono go umarłego w łożu. Z pozostałych papierów najdrobniejszego nie było można utworzyć domysłu. Nikt w całej okolicy nie słyszał o żadnem zdarzeniu, kłótni, najmniejszym nawet powodzie do nieporozumienia. Żadna piękność miejscowa żałobną nie okryła się szatą. Z śmiercią obu przyjaciół znikła na zawsze okropna i niepojęta ich sporu tajemnica.

Byłby dłużej jeszcze Dąbrowski rzecz tę prowadził, kiedy nagle wejście generała Kuruty przeszkodziło temu. Przybył on z doniesieniem o ważnej zmianie w kroju pantalonów i sznurowem po wszystkich szeregach jazdy wyrównaniu wąsów. A że wyrok ten stanowczy i nieodmienny natychmiast na niektórych kompaniach miał być wyegzekwowany, przeto i Dąbrowski na ten uroczysty obchód na plac Brühlowski zaproszony został. Z wyjściem generałów rozeszli się wszyscy.

_______________________

Uwagi Morawskiego o postaci generała Dąbrowskiego pokazanej przez Mickiewicza w „Panu Tadeuszu”

Franciszek Morawski: „Na wieść o śmierci Dąbrowskiego” (wiersz improwizowany na wieczorze u Niemcewicza)




WARTO ZOBACZYĆ
Dwór Drobnin

Kościół Pawłowice

Dwór Oporowo

Kościół Drobnin

Pałac Pawłowice

Kościół Oporowo

Pałac Garzyn

Dwór Lubonia

Pałac Górzno
Wygenerowano w sekund: 0.00 6,212,791 Unikalnych wizyt